KURAKI W PODRÓŻY - LA DOLCE VITA

To były długo wyczekiwane wakacje. Iście zasłużony wypoczynek. Po prawie dwumiesięcznym maratonie pracy męża i moim holenderskim pseudo owdowieniu, pakowałam nas z wypiekami na twarzy i oszacowywałam ilość worków chrupek kukurydzianych i litrów kremu do opalania, które powinnam z nami zabrać. Jechaliśmy do Włoch! Rany Julek! Do Włoch i jakby tego było mało zaraz potem z przyjaciółmi do Chorwacji. Po dwóch latach kiszenia się w domu byliśmy głodni wrażeń. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie zaspokoili tego głodu już w pierwszej godzinie podróży, kiedy to po przejechaniu 80 km zawracaliśmy się do domu po aparat fotograficzny. Dwa dni w trasie, dwie paczki chrupek, jedna kawa o smaku kartonu, trzy rozmoknięte domowe wrapy i byliśmy na miejscu. Zatrzymaliśmy się na obrzeżach Treviso w, jak się później okazało, domku gościnnym, mieszczącym się na posesji byłej Miss Wenecji i jej rodziny. I jak tu nie kochać Airbnb. 
Mąż z góry oznajmił, że przyjechał do Włoch w celu spełnienia życiowej misji pod tajnym kryptonimem "pizza". Syn dołączył się do tej zorganizowanej akcji i już drugiego dnia mieli się za rasowych Włochów, a Kurak jak mantrę powtarzał: "Buongiorno, pizza, grazie". Ja sama z kieliszkiem prosecco mogłam wylegiwać się beztrosko w ogrodzie aż do godziny 18.00. Po 18.00 miejscówkę przejmowały komary i wolałam z nimi nie zadzierać. Dni mijały leniwie przy pysznym akompaniamencie włoskiej kuchni.  
Punktem kulminacyjnym wyjazdu miała być Wenecja i mimo, że zwiedziłam ją wzdłuż i wszerz już kilka razy, to nigdy z mężem i dzieckiem. Oczami wyobraźni widziałam już Kuraka biegającego po Placu Św. Marka, widok z Kampanili i spacer wąskimi uliczkami. Los, a dokładniej syn, chciał inaczej i spacer wąskimi uliczkami zakończył się już na Moście Westchnień - od tamtego czasu zwanym Mostem Żalu i Rozpaczy. Pod koniec dnia udało mi się przełknąć gorzką pigułkę i Wenecję wpisałam z powrotem na listę "do zrobienia". Ostateczne ukojenie przyniosła Chioggia. Małe, kolorowe, cudownie obdrapane miasteczko, o którym zapomniała turystyka. Na ulicy spotkasz tam mafioza w białym podkoszulku, z okna usłyszysz krzyczącą włoską mammę i za pewne w pierwszej lepszej restauracji zjesz najlepszy makaron w swoim życiu. Miód na moje serce i spokój ducha męża, który wieczorem nie musiał słuchać mojej ody do zaprzepaszczonej Wenecji. Resztę czasu poświęciliśmy na wycieczki rowerowe, oswajanie Kuraka z basenem, spacery po skąpanym we wrześniowym słońcu Treviso i przede wszystkim gelato, gelato gelato...
Nie napiszę nic odkrywczego, jeżeli dodam, że czas upłynął zdecydowanie za szybko. Na jesień zostało nam już tylko trochę kolorowych zdjęć i parę centymetrów więcej w pasie. Ale było warto.

xoxo Kura


























Unknown

1 komentarz:

  1. Matko, jak bym chciała tam wrócić... piękne miejsce, zwłaszcza około 7 rano, gdy wokół pustki.... :)
    pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń